Deregulacja a powszechny obowiązek nauczania
Wypadałoby chyba zacząć od sprecyzowania pojęcia deregulacja. Jeśli ma ona oznaczać tylko brak obowiązku uzyskania licencji, to gadanie o obronie wolności na rynku jest świadomym wprowadzaniem w błąd. Wszystkich. Więc po pierwsze: co to jest ta deregulacja? Na pierwszy rzut oka jest to krok w kierunku anarchii i samowoli. Jeśli tak, to w jakim celu? Nie rozumiem, naprawde. Jeśli nikt nie kwestionuje, że rynek nieruchomości jest rynkiem złożonym i poruszanie się na nim wymaga wiedzy, to czemu i komu ma służyć rezygnacja z kwalifikacji?
Mimo zawirowań w procesie tworzenia zawodu, kierunek jednak był dość jasno wytyczony – chcesz to robić- pokaż, że potrafisz. Oznacza to – wcześniej naucz się. A nie ucz się tego od razu na żywym organizmie, bo będzie to kosztem klienta.
Pierwszą reakcją, jaką wywołała u mnie informacja o rezygnacji z obowiązku zdobywania wiedzy była następująca: jeśli mamy rezygnować z nauki, to dlaczego zatrzymywać się na rezygnacji ze studiów podyplomowych? Dlaczego nie pójść dalej? Odważnym krokiem niech będzie rezygnacja z powszechnego obowiązku nauczania. Niech się uczy kto chce, a może z natury mamy tę umiejętność jako gatunek ( może nacja?). Można sprawdzić. W tak wyjątkowej nacji każdemu wolno nie chcieć umieć czytać i pisać. Zwłaszcza ze zrozumieniem. Na różnych szczeblach władzy w szczególności.
Ręce nogi opadają w tej skali absurdu.
A czy można wynieść korzyści z szumu wokół tak zwanej deregulacji ? Pewnie tak.Po pierwsze przyjrzyjmy się i szczegółom, i pryncypiom. Przy tak masowej dyskusji wnioski mogą być nawet demokratyczne. Zmieńmy, co zmiany wymaga, dlaczego nie? A rezultaty dyskusji wykorzystajmy do poprawy funkcjonowania rynku i osób na nim zaangażowanych. W dalszej kolejności wykorzystajmy tę burzę do promocji zawodów, właściwego ich postrzegania i wspierania osób rzetelnie wykonujących podjęte funkcje.
Dołączam pozdrowienia,
Jadwiga Budzyńska,
licencja pośrednika nr 1892